NASZA PODRÓŻ



7.03.2015

Jutro wyjeżdżamy.
Tyle czekania, wyobrażeń i przygotowań i nagle już trzeba ruszać. Właściwie martwię się że prawie po wszystkim, musimy wracać niedługo, trzeba było lecieć na 3 lub 4 tygodnie. Ale to chyba tak jest gdy się na coś bardzo, bardzo czeka...
Teoretycznie wszystko gotowe. Po miesiącu przeglądania blogów i czytaniu przewodników wydaje mi się że wszystko wiem, mam wszystko, nic mnie nie zaskoczy. Będzie duży ubaw przy konfrontacji mojej internetowej wiedzy z rzeczywistością!  (najważniejsze że zdaję sobie z tego sprawę :P ). Tak czy inaczej plecaki spakowane (po powrocie zrobię listę co naszym zdaniem się przydało, czego zabrakło a co było zbędne), paszporty naszykowane i teraz tylko wystarczy nie spóźnić się na lot...

9.03.2015

No i jesteśmy w podroży. Właściwie zaraz lądujemy w Bangkoku. Pierwsze przemyślenia na temat przeżyć ostatnich kilkunastu godzin-wszystko poszło gładko. Trasa Poznań-Warszawa z pustą autostradą, szybki transport na lotnisko, brak opóźnień w lotach.  Idealnie. Do tego brak problemów z liniami UIA które pomimo najtańszej wersji cenowej za bilet miały poziom i usługi najwyższej jakości (punktualność, miła obsługa, smaczne dwa posiłki, darmowe napoje). Czyli wszyscy którzy pukali się w czoło gdy mówiliśmy ze lecimy przez Ukrainę martwili się bezpodstawnie.
Ok. Lądujemy... Byle tylko bagaż doleciał z nami ;)
Bardzo jestem ciekawa wieczornego wpisu po naszym pierwszym dniu w Tajlandii...




10.03.2015

Jak podsumować dwa dni w Bangkoku? Nie będzie łatwo bo kłębi mi się milion myśli i spostrzeżeń. Ale do rzeczy... Bagaże doleciały razem z nami, kolejka CityLine szybko dowiozła nas na ostatnią stację i tu nastąpiło pierwsze zetknięcie z Tajlandią. Moment kluczowy na wszystkich blogach- tzw. "mokra szmata w twarz" czyli kontakt w powietrzem po opuszczeniu klimatyzowanego lotniska/kolejki. I (o dziwo!) nie było tak źle. Gorąco, parno ale dajemy radę iść.  Nawet z ciężkim plecakiem. Uff... Będzie ok. Łapiemy taksówkę.  Doszkoleni wiedzą internetową odchodzimy z 200 metrów i machamy na kolorowe pojazdy. Pierwszy już przy nas stoi i  zgadza się zawieźć nas do naszego miejsca noclegu za 200 BHT. Dodam że mieliśmy wydrukowany mail od hotelu z instrukcją po tajsku która się panu bardzo przydała. Znów poszło gładko i po 20 minutach byliśmy u celu (teraz wiem ze prawdopodobnie przepłaciliśmy ale cóż-prawo zmęczonego nowicjusza). Hotel Roof View całkiem ok za taką cenę-bez luksusów ale w pokoju mieliśmy wszystko co potrzeba czyli łóżka, łazienkę, lodówkę, sejf i najważniejsze-klimatyzacje. Jeżeli zastanawiałam się czy wybrać nocleg z taką opcją to moim zdaniem nie ma „ale”- zdecydowanie tak. Bardzo nam dawała odpocząć po całym dniu na nogach.  Ogarnęliśmy się po podróży i spakowawszy przewodnik ruszyliśmy w kierunku Starego Miasta. Planu dokładnego nie mieliśmy, wiedzieliśmy tylko że Wielki Pałac dziś odpada ze względu na godziny otwarcia (8:30-15:30) więc te atrakcje zostawiliśmy na jutro. Chcieliśmy się poszwędać, ale że kierunek wstępny musi być-wybraliśmy rzekę.  Na polską logikę będzie tam gdzie pochodzić, co pooglądać  i co zjeść. I tu zaczęła się Bangkokowa klęska. W skrócie-upał (tak, tak-jednak nieźle dawał się we znaki!), duże odległości (tutejsze mapy turystyczne są do d...) i trochę brak celu spowodował że zaczęliśmy się kłócić, błądzić i denerwować. Do tego wielki ruch, gwar, nieporządek i popołudnie okazało się mało udane. Lało się z nas strumieniami, palce spuchły mi jak u świnki a Przemek narzekał na każdym rogu. Khao San Road w godzinach popołudniowych okazało się mało ciekawe. Uratował nas dopiero mały skwer koło Wat Pho i ławka z cieniem. Odetchnęliśmy obserwując ruch rzeczny, nabraliśmy sił i ruszyliśmy z powrotem.  Jeść się przez upał nie chciało więc kolejna planowana atrakcja nie doszła do skutku. Do tego bankomat odmówił kilkakrotnie wypłaty pieniędzy z obu kart-kredytowej i normalnej i część dnia spędziliśmy na rozmowach online z bankiem aby sytuację odkręcić. Przemek zły, ja rozczarowana. Nie tak miał wyglądać nasz pierwszy dzień w Tajlandii... Wieczorem dopiero wybraliśmy się coś zejść i tu znów mała skucha -na ruchliwej uliczce obok Khao San zamówione danie z wózka okazały sie wyjątkowo ostre. Poprosiliśmy oczywiście "no spicy" ale chyba pani miała inne poczucie smaku. Tak więc paliło nas przez kilka minut i dopiero naleśnik z nutellą i ananas uratowały sprawę. Na szczęście okolice ulicy backpakersów okazały się odskocznia od doznań dzisiejszego dnia (zabawa uliczna, tłum ludzi różnej narodowości, muzyka, sklepy - niby na co dzień tego nie lubię ale tu były miłą namiastką tego co znamy z wakacyjnej Europy).
Podsumowując-Bangkok nas nie zachwycił.  Upał, korki i hałas, zmęczenie i brak planu zrobiły niestety swoje…



Nie tylko nam jest gorąco...


Wat Arun niestety w rusztowaniach

Ananas za 2,40 zł





























































































Dzień drugi mógł być tylko lepszy. I był. Po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy do Wielkiego Pałacu i Świątyni Szmaragdowego Buddy która znajduję się w przyległym kompleksie. Jako transport wybraliśmy Express Boat czyli publiczny prom rzeczny. Był to bardzo dobry pomysł-szybko, komfortowo (miła bryza znad wody) i tanio (15 BHT za osobę).



Wodny tramwaj nie tylko dla turystów...

Uff... Bryza...





























































Ubrani odpowiednio (długie spodnie, zakryte kolana i ramiona) dotarliśmy pod sam teren pałacowy, zapłaciliśmy 500 BHT i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Mało komfortowe niestety-w tłumie i skwarze. Ale budynki przepiękne. Przepych zdobień, wszystko w złocie i kunsztowne malowidła na ścianach.
















































































Po godzinie ruszyliśmy dalej... Oczywiście wpierw mała siesta w "naszym parku nad rzeką",  przekąska z wózka i czas na Świątynię Leżącego Buddy. Tu mi się bardzo podobało. Był klimat (muzyka i zapach kadzideł), mniej ludzi i ogromny 45 metrowy złoty posąg który naprawdę robi ogromne wrażenie. No i dodatkowo trafiliśmy na uroczystości związane z 60 urodzinami jakiejś
 księżniczki i podawano darmowy posiłek i lody kokosowe na deser. Pycha!


ten to ma dobrze...


































Tego dnia zależało mi jeszcze na zobaczeniu Chinatown. Popłynęliśmy więc łodzią i ruszyliśmy w wąskie uliczki pełne straganów. Można tam kupić wszystko. A tak naprawdę nic :) Tzn mnogość towarów i stoisk oszałamia ale produkty to badziewie do niczego nie potrzebne. Złota biżuteria, sprzęty RTV, pamiątki, odzież-wszystko plastikowe i tandetne. I oczywiście mnóstwo jedzenia ale my zadowoliliśmy sie tylko shake’iem owocowym. Zmęczeni wróciliśmy również drogą wodną do hotelu i odpoczywaliśmy w lobby przy Changu zbierając siły na wieczór.  I tym razem Khao San nie zawiodła- zjedliśmy przepyszne Pad Thai'e po których nie było już siły na deser. Idealne zakończenie dnia...


Siesta

Patyki

Domek dla duchów


Pad Thai na Khao San
















































































































11.03.2015

Na tym etapie eskapady ruszamy dalej. Vanem z Bangkoku pojechaliśmy do Kanchanaburi.
Dwugodzinna podróż (z małymi przygodami zamiany busa i krążeniu w kółko po uliczkach przy Khao San) minęła szybko i komfortowo. Zostaliśmy podwiezieni pod Bus Station skąd 3 minuty zajął nam spacer do Canaan Guesthouse gdzie mieliśmy nocować. Bardzo fajne miejsce dzięki lobby i sympatycznej, bardzo pomocnej właścicielce. Pokoje malutkie, wyposażone tylko z łóżko + w naszej opcji łazienkę i klimatyzację ale czego chcieć więcej gdy tyle do zobaczenia i zrobienia. Po ogarnięciu i przerwie na chłodne napoje, uzbrojeni w mapę z dokładnymi wskazówkami uzyskanymi w recepcji, ruszyliśmy w kierunku mostu na rzece Kwai. Podobno miały to być tylko 3 km. Podobno…  Spacer zajął nam ponad 1,5 godziny plus obiad (genialna sałatka z papai, sajgonki i ryż z kurczakiem) a upał był chyba jeszcze większy niż w Bangkoku więc most nie miał szans stać się atrakcją.  Poza tym to zwykły most i chyba tylko film nadaje mu znaczenia. Sprawę uratowała restauracja nad rzeką gdzie bryza i zimne koktajle dodały nam sił na powrót. Udało nam sie także trafić na targ przy dworcu kolejowym. „ Ala” polski bazar ale w azjatyckim wydaniu-naprawdę ciekawy widok! Po dotarciu do Canaan padaliśmy z nóg ale znów poratowało nas lobby z lodówką pełną zimnych napojów (oczywiście Chang!). To był długi ale ciekawy dzień…
 Jutro w planie Elephant World a pojutrze wodospady Erewan. Już nie mogę się doczekać...


cmentarz aliancki w Kanchanaburi

spring rolls

most

misz masz na targu :)


13.03.2015

A właściwie 14.03. Jest 5:40 rano i czekamy na lotnisku Don Muang na samolot do Surat Thani skąd katamaranem dostaniemy się na Koh Phangan. Wreszcie mam chwilę coś napisać-ostanie dwa dni były bardzo intensywne...
W czwartek odwiedziliśmy Elephant World.  Zjedliśmy pyszne śniadanie w Canaan (banana pancake - mniam mniam) a o 9 przyjechał po nas transport-taki pick up z daszkiem na 8 osób. Bardzo się ucieszyłam-jazda na świeżym powietrzu to dodatkowa atrakcja.  Poza nami jechała dziewczyna z Australii, z Niemiec i dwóch chłopaków z Hiszpanii - czyli międzynarodowe towarzystwo J Podróż była bardzo przyjemna-zajęła ok. 1 godziny, poćwiczyliśmy angielski i podziwialiśmy widoki. Gdy dotarliśmy na miejsce czekało już więcej amatorów słoni więc wolontariuszki z Holandii podzieliły nas na grupy. Do naszej „paczki” dołączyła para z Chin i tak już do końca trzymaliśmy się razem. Na początku krótka opowieść o słoniach a potem prosto do pracy. O tak-w tym dniu było mnóstwo do zrobienia! Musieliśmy przygotować kosze na smakołyki, umyć i pokroić arbuzy i banany, ugotować kulki ryżowe i wykąpać naszych podopiecznych. A wszystko to oczywiście w upale... Na szczęście dostaliśmy torebki na butelkę wody z możliwością częstego uzupełniania i bardzo smaczny tajski lunch. No i była kąpiel w rzece na grzbiecie słonia.  Super wrażenia!  A Przemkowi trafił się wyjątkowo niesforny okaz co chwilę nurkujący pod wodę. Dostarczył nam dużo śmiechu!  
Myślę że najfajniejsza była możliwość obcowania z tak dużym zwierzęciem w bliskim kontakcie- co chwilę któryś podchodził i dawał się dotknąć i pogłaskać. Dziewczyny które się nami zajmowały też spisały się świetnie. Podsumowując-dobrze wydane 2000 BHT. A do tego zaprzyjaźniliśmy się z chłopakami z Barcelony którzy spali w naszym guesthousie i to z nimi spędziliśmy wieczór. Tajski targ, jedzenie z wózka, mnóstwo zabawy przy jedzeniu różowego jajka (bleeee) a potem bar z Changami i powrót  skutero-rikszą.

słoń i jego mahout





nie ma lenienia, jest praca! :)






każdy chce się ochłodzić...

różowa skorupka a w środku...


























































Następny dzień nie zaczął się obiecująco. Oboje odczuwaliśmy sensacje żołądkowe i na zmianę robiliśmy rundy do toalety. Przestraszeni stratą dnia szybko łyknęliśmy po Stoperanie, wypiliśmy na śniadanie dużą Colę i liczyliśmy na poprawę bo o 9:15 ruszał autobus nad wodospady Erewan. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Półtoragodzinna podróż minęła spokojnie. Plan był taki że wchodzimy na samą górę czyli do 7 poziomu bez przystanku a potem schodząc będziemy pływać i odpoczywać.  Plan planem a życie życiem. Uświadomieni dzień wcześniej przez nowych znajomych że ostatni autobus z Erewan wraca o 16 załadowany po brzegi zamierzaliśmy zabrać się z powrotem o 15. Niestety powroty były tylko o 14tej i 16tej a  alternatywy brak. Tak więc wycieczka musiała być szybka. Poza tym upał nie dawał  szans na wspinaczkę bez odpoczynku. Trasa nie jest jakaś szczególnie trudna ale przy 30 stopniach może dawać  się we znaki.
Tak więc już poziom 5 był dłuższym przystankiem. Przemek wskoczył do wody i ze zdziwieniem stwierdził  że rybki, których tyle widzieliśmy, bardzo lubią skubać po nogach. Mi niestety takie fish spa nie przypadło do gustu i skończyło się tylko na szybkim zanurzeniu. Poziom 7 był już znacznie mniej bogaty w pływające głodomory i tu to tu pływaliśmy najwięcej a formacje skalne na które dało się wspinać były dodatkową atrakcją.  Niestety czas szybko minął i trzeba było wracać na dół. Autobus o 14tej też był pełen ludzi ale na szczęście udało nam się jakoś usiąść. W tą stronę temperatura już na tyle wzrosła że komfort jazdy był znacznie mniejszy. Wykończeni wróciliśmy do Canaan. Niestety po szybkim obiedzie i odpoczynku trzeba było ruszać dalej...






find Wally...



























































Vanem z Bus Station pojechaliśmy do Bangkoku. Planowo dwugodzinna podróż przez korki w stolicy mocno się przyciągnęła a późniejsze problemy z dotarciem na nocleg koło lotniska (spod Victory Monument  droga miała być łatwa ale żaden taksówkarz nie chciał nas zawieźć, każdy Taj mówił co innego a autobus w który nas wsadzono-nr 29- jechał na lotnisko ale od drugiej strony)  spowodowały że o 22 mogliśmy dopiero odsapnąć i coś zjeść (niech żyje 7eleven!). A potem już tylko pobudka o 4:00, taksówka o 4:30 i odprawa na lotnisku rozpoczynająca naszą podróż na wyspy...




14.03.2015

W samolocie nie zdążyliśmy nawet dobrze się rozsiąść a już lądowaliśmy. Miłym zaskoczeniem był poczęstunek. Na lotnisku dostaliśmy naklejkę wskazującą kierunek naszej podróży i kazano nam poczekać na transport  w stronę przystani. Jechaliśmy ok godziny ale za dużo nie pamiętamy-oboje przespaliśmy ten fragment. Następnie szybka przesiadka na katamaran i ok.1,5 godzinny rejs z przystankiem na Koh Samui. Bardzo przyjemny bo usiedliśmy na górnym pokładzie gdzie czuć było bryzę i gdzie mogliśmy podziwiać  widoki.


przystań w Surat Thani

 przystań na Koh Samui



Koh Phangan wita





















































































Gdy wysiedliśmy w Thong Sala pozostało tylko znaleźć taksówkę i udać się do Longtail Beach Resort gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy bungalow.  Okazało się to niestety drogim fragmentem podróży gdyż nasza plaża była daleko i nikt inny się tam nie wybierał.  400 BHT za osobę gdy proponowano nam w mailu transport  resortowy za 200 BHT to duża różnica. Trudno... Chcieliśmy zaoszczędzić  a wyszło jak zawsze :) Na szczęście po dotarciu na miejsce stwierdziliśmy że było warto wydać każdą kwotę… Malownicze domki , w zielonym orientalnym ogrodzie, przy samej plaży i z bardzo miłą obsługą.  Sił mieliśmy jednak tylko na obiad, kąpiel w oceanie i dłuuuugą drzemkę w cieniu palm. Po wieczornym rekonesansie  stwierdziliśmy,  że na miejscu za wiele nie ma-jeden 7eleven, kilka wypożyczalni skuterów, sklepów i biur  turystycznych no i bary, bary, bary... I dobrze-po kilku dniach w gwarze miast  z chęcią pozostaniemy w „głuszy”.





nasz bungalow






nasz domek w środku



















































































15.03.2015

O tym dniu za wiele się nie napisze... Jedno wielkie lenistwo!  Pyszne śniadanie w resortowej restauracji z pięknym widokiem na plażę i ocean, potem słodkie nic-nie-robienie z przerwą na obiad i dalej też tylko kąpiele, czytanie i spacery. I wieczór zakończony w lokalnej knajpce na papaya salad, warzywach w tempurze i kurczaku z ryżem.  Idealnie.  Wakacje.  Odpoczywamy...  :)


nasza zatoka - Thong Nai Pan Yai





























16.03.2015

Chyba jak dotąd najfajniejszy dzień. Po śniadaniu na tarasie naszego resortu wypożyczyliśmy skuter za 200 BHT z postanowieniem zwiedzenia wyspy. W recepcji pani pokazała nam które drogi są w złym stanie i gdzie nie warto jechać. Powiedziała też, że nie ma potrzeby odwiedzać Haad Rin bo prowadzi tam długa droga a poza Full Moon Party nic się tam nie dzieje. Cenne wskazówki...  Wczoraj wieczorem podsłuchaliśmy też w barze, że w związku z 3 miesiącami bez deszczu w wodospadach nie ma wody. Czyli taka atrakcja również odpadała.  Postanowiliśmy więc udać się na południe to Tong Sala, zatankować do pełna i ruszyć przez środek wyspy na północ zobaczyć plaże Chaloklum i dalej na zachód przez Koh Ma, Haad Salad, Haad Yao z powrotem do Tang Sala. Jazda na skuterze była wspaniała.  Komfort  termiczny, mały ruch na drodze i wspaniałe widoki. Ja oczywiście miałam zadanie tylko trzymać się mocno z tyłu a Przemek wziął na siebie lewostronny ruch, dziury w asfalcie i walkę z innymi użytkownikami drogi (miejscowi, turyści, psy które leżą na środku pasa). Jednak jako zapalonemu  motocykliście nie sprawiało mu nic większego problemu i cieszył się trasą tak samo jak ja. Podróż do Tong Sala zajęła nam ok 30 minut. Napełniliśmy bak, sprawdziliśmy promy na Koh Tao i ruszyliśmy na północ. Pierwsza plaża nas rozczarowała więc pojechaliśmy dalej. I trafiliśmy do raju...


pędzimy... :)

punkt widokowy


























































Mae Haad -cudny piasek, liczne palmy dające cień, widok na wyspę Koh Ma z przesmykiem umożliwiającym przejście. Tak- świetne miejsce aby zatrzymać sie na dłużej... Rozłożyliśmy ręczniki i oddaliśmy się słodkiemu lenistwu. Mnie jednak nosiło... Krótki spacer, snurkowanie (bardzo dobre miejsce na maskę i rurkę), potem wypad na wyspę. I najważniejsze-masaż!  Kilka drewnianych podestów w materacami dla klientów. Sympatyczne Tajki. I wszystko z widokiem na ocean. Zdecydowałam się na opcje najtańszą (250BHT) i najbardziej egzotyczną-masaż tajski. Pani ostrzegła mnie że to wersja "głęboka", nie tak relaksująca. Ale po wielu polskich doświadczeniach z „mizianiem”  chciałam spróbować czegoś innego. Pani umyła mi nogi z piasku i kazała się położyć. I zaczęło się... Tortury! Momentami bolało całkiem mocno. Do tego rozciąganie, napinanie, obijanie. Nie wiem skąd ta mała Tajka miała tyle siły... Czasem przychodziło mi na myśl że uzewnętrznia wszystkie swoje frustracje i żale do turystów. Ale godzina minęła szybko, wstałam o własnych siłach i z uśmiechem na twarzy. W sumie nie było tak źle. Ciekawie. Warto spróbować!
 Czas było się zbierać. Jeszcze tylko Pad Thai w restauracji obok i znów w ruszyliśmy zwiedzać. Punkty widokowe,  plaże, sama jazda... Wspaniałe chwile. I dłuższy postój na Haad Yao na zachód słońca.


widok z Koh Ma


zachód słońca na Haad Yin








































A potem zaczęło się ściemniać i wróciliśmy do Tong Sala na planowane zakupy. Trochę pomyszkowałam po sklepikach, kupiłam kilka suvenirów i trafiliśmy na nocny targ z mnóstwem tajskich wózków i specjałów. Patyki, shake'i, naleśniki, pierożki. Wszystkiego trzeba było spróbować... Idealne zakończenie dnia. No i podróż powrotna. .. Już po zmroku, bez oświetlonej drogi poza naszym reflektorem. Ruch zerowy, psy na poboczach. A Przemek pędził... No może przesadzam ale było cały czas z górki i wiał taki pęd że wrażenia mogły być tylko jedne-zginiemy! Ale przeżyliśmy i cało dotarliśmy do naszego bungalowu. I myśl tylko jedna-musimy to powtórzyć na Koh Tao!



night market w Tong Sala
































17.03.2015

Plaża, ocean i my. Changi, tajskie specjały i hamaczek z książką. Wieczorem w pobliskiej knajpce miał odbyć  się pokaz  fire show ale niestety nic się nie działo. Spędziliśmy więc ostatnie chwile dnia walcząc z wifi w naszym lobby (tragedia) i szukaliśmy noclegu na Koh Tao. To już pojutrze. Czas ucieka. Ale jutro jeszcze rejs do parku Ang Marine.

widoki na śniadaniu
























18.03.2015

Wyruszyliśmy o 8 rano taksówką która po nas podjechała. Możliwości na tą wycieczkę było kilka, jedna nawet z naszej plaży. Ale wybieraliśmy kierując się jednym-ceną :) Najniższą (1700+200 BHT za kajak) i wg ulotki nie zawierającą ukrytych kosztów. Przemek narzekał  ale moja siła perswazji zwyciężyła ;P Tak więc przed 9 byliśmy juz na "Orionie", zaopatrzeni w pomarańczowe opaski świadczące o wybranej przez nas opcji kajakowej i wcinaliśmy czekające na turystów małe śniadanie- ciasteczka, ananas, arbuz, kawa i herbata. Jako że byliśmy pierwsi na łodzi znaleźliśmy sobie wygodne miejsca w cieniu na pokładzie i patrzyliśmy jak dojeżdżają pozostali towarzysze dnia. O 9 było nas ok trzydziestuparu i silniki zostały uruchomione. 1,5 h rejs minął szybko- przyjemna temperatura, , śliczne widoki. W międzyczasie powitał nas nasz przewodnik który wśród żartów i kawałów rozdawał sprzęt do snurkowania. Po dotarciu do małej zatoczki między skałami zarządzono wskakiwanie do wody i wszyscy przez burtę lub przez  zejście dołem rozpoczęli podwodne zwiedzanie. Musze przyznać, że same widoki nie były nadzwyczajne-trochę rybek i rafy a do tego dużo ludzi z innych wycieczek ale te 45 min minęło błyskawicznie. Pływaliśmy, robiliśmy zdjęcia i skakaliśmy do wody. Szkoda tylko że nie udało mi sie zjechać ze zjeżdżalni która była na tyłach "Oriona"- potem już nie było okazji. Ruszyliśmy dalej i podano lunch. Tajskie specjały po wodnych zabawach smakowały genialnie. Z pełnymi brzuchami dotarliśmy do kolejnego punktu wycieczki- kajaki + punkt widokowy na Szmaragdowe Jezioro. Niestety część związana z wiosłowaniem była bardzo krótka (ok. 15 min)- minęliśmy tylko jedną jaskinie i już trzeba było wysiadać.  Raczej stracone 200 BHT. Potem wspinaczka w upale po schodach stromych jak drabina i kilka fotek na ocean i jezioro. Hmmm... Niby pięknie ale mimo że trasa miała wg tablic 150 m kosztowała mnie dużo wysiłku i po dotarciu na plażę chwilę dochodziłam do siebie. Pomogła kąpiel w chłodnej wodzie.  Jak zwykle… :) Szybki transport na nasz dzisiejszy środek podróży i kierunek na kolejną wyspę gdzie zaproponowano nam 3 wersje spędzenia czasu-plażowanie, godzinna wspinaczka na punkt widokowy lub 45 minutowe "up and down" do jaskiń.  Rano nasz plan zakładał  trasę na szczyt i piękne widoki ale po doświadczeniach sprzed pół godziny nie miałam ochoty i sił na taką formę spędzania czasu. Tak więc ruszyliśmy z dużą częścią naszej wycieczki zobaczyć jaskinie-zakładam że większość z tych samych powodów co my. Trasa wcale nie łatwa ale w cieniu. Buty mieliśmy na szczęście pełne z podeszwą-japonki raczej się nie nadawały (choć tajski przewodnik szedł na boso). Warto jednak było się pomęczyć bo widoki i formacje skalne naprawdę były piękne i zrobiliśmy dużo ciekawych zdjęć. Po zejściu wszyscy oczywiście wskoczyli do oceanu i w oczekiwaniu na śmiałków którzy wybrali się na punkt widokowy relaksowaliśmy się i chłodziliśmy. Znów kamizelki, znów transport na łódź i miła niespodzianka- kolejny posiłek. Tego w programie nie było.  Buła z tuńczykiem i warzywami-niby nic ale po całym dniu na świeżym powietrzu-pycha! Przemek ze względu na rozmiary dostał nawet dwie J Rejs powrotny to już kompletny chillout- pełny brzuszek, wiatr we włosach i górny pokład z widokami jak z pocztówki.  Wróciliśmy bardzo zadowoleni z decyzji o wyborze "Oriona" i takiej formy spędzenia dnia. Został nam już tylko czas na ostatnie chwile w hamaku, ostatni spacer po plaży, naleśnikową kolacje z wózka pod 7eleven i niestety-pakowanie...


Orion



widoki z pokładu

topielec :)
Szmaragdowe Jezioro



jaskinia




19.03.2015

Czekamy... czekamy... czekamy... Wstaliśmy o 8, zjedliśmy ostatnie pyszne śniadanie na naszym tarasie restauracyjnym z pięknym widokiem na plaże i ocean, wskoczyliśmy do taksówki i przed 11 byliśmy w porcie Tong Sala. Opcja na podróż na Koh Tao oczywiście oszczędnościowa-350 BHT za 1,5 h rejsu z Songserm. Była opcja 1h za 500 BHT ale już powoli kończą się nasze wakacje i zmienia się podejście do pieniędzy :) Prom miał wyruszyć o 12:30. Wszyscy na Koh Samui i do Surat Thani już odpłyneli a my siedzimy... 13:00... Nadrobiłam do końca mailowe relacje z podróży i na szczęście po 10 min siedzieliśmy już w klimatyzowanej kajucie. Niestety brak miejsc siedzących na dworze (tylko pokład bez ławek) uniemożliwił nam zażywanie kąpieli słonecznej. Podróż minęła szybko mimo że dotarliśmy na miejsce z ok godzinnym opóźnieniem. Ale co tam-było taniej a  czasu nam nie brakuje :) W porcie tłok-my wysiadamy, następni chcą już wsiadać  a taksówkarze krzyczą w niebogłosy zachwalając swoje usługi lub pobliskie resorty. Cyrk... Przedzieramy się dzielnie ignorując większość po drodze z planem spaceru lub skorzystania z komunikacji miejskiej. Tacy już z nas podróżnicy :)  Ale żar leje się z nieba, w sumie sami nie wiemy jak daleko jest do Seashell Bungalows  a gdy pada propozycja podwózki za 100 BHT za osobę skrzętnie korzystamy. Po 10 min siedzimy już w recepcji załatwiając formalności i meleks wiezie nas do naszego domku. Oddalony o ok 2 min spacerem od plaży i kompleksu Seashell –nasz bungalow stoi na wzgórzu otoczonym palmami. Bardzo ładny zakątek.  Szkoda tylko ze prowadzi do niego droga pełna śmieci z pobliskiej budowy... Szybkie rozpakowanie i ruszamy oczywiście na plażę. Cóż za rozczarownie!  Jest popołudnie więc duży odpływ, łachy piasku, ,mnóstwo łódek więc prawie nie ma gdzie wejść do wody a szerokość na 10 metrów.  Niby długa ta plaża ale mała i jakoś i niemalownicza. Po Koh Phanganie chyba będzie ciężko nas zadowolić...  Idziemy brzegiem na spacer.  Dużo barów, ludzi (minęły już najcieplejsze godziny) i niestety śmieci.  I śmierdzący mały kanał w połowie Sairee Beach. Jestem wściekła-to nie jest mój raj. A musimy zostać bo wykupiliśmy 3 noclegi. Trudno... Wieczorkiem wracamy do bungalowu, Mugga idzie w ruch bo komarów zatrzęsienie i postanawiamy napełnić brzuchy i zwiedzić okolice. Humor wraca bo knajpek mnóstwo, poza tym sklepiki, stragany, wózki. Jednym słowem życie po zmroku tętni!  Zjadamy pyszną kolacje i odkrywamy deptak który ciągnie się aż do portu. Po bokach salony masażu, agencje turystyczne, oczywiście bary i niezawodny 7eleven. Wszystko pięknie podświetlone lampionami. Przyjemna bryza od oceanu, pełne brzuchy, klimat wakacji... Już nie jestem wściekła...





nasz bungalow

aloha :)

zachód przy Sairee



20.03.2015

Po ciężkim poprzednim dniu dziś zaplanowaliśmy grzać tyłki. Plaża nam się nie podoba ale pomimo że mieszkaliśmy poza resortem, mieliśmy prawo korzystać z jego atrakcji. Pyszne śniadanie wliczone w cenę z tarasem przy oceanie, ręczniki do wypożyczenia, szybki internet. I basen! A właściwie 3 w tym jeden do  nurkowania. Rozkładamy się na wygodnych leżakach i już do końca dnia opalamy się (choć to bardzo trudne w tej temperaturze), czytamy i pływamy. Poza tym spacer i wypad na Pad Thai’a. A wieczorem dalsze odkrywanie Sairee Village. Z barów przy plaży słychać było różne typy muzyki, na żywo i grane przez dj. Wszędzie jeszcze była happy hour i drinki po ok 100 BHT. Gdy dostaliśmy zaproszenie z ulotka i informacją o fire show nie było wyboru-wchodzimy. The Rock to parkiet, stoliczki i poduchy na plaży.  Oczywiście wybraliśmy trzecią porcję i po chwili sączyliśmy nasze trunki. Ludzi przybywało, pufy miękko dawały odpocząć i gdy zaczęły się występy odpłynęliśmy zupełnie.  Ponad godzina wpatrywania się w niesamowite wyczyny hipnotyzujące po ciemku i w wakacyjnej aurze. Widziałam juz takie show ale po kilku drinkach i na miękkiej pufie wszystko wydawało się ciekawsze! Z trudem ruszyliśmy się gnani głodem bo naszym kolejnym pragnieniem stały się... burgery! Pierwsze wyłamanie z tajskiego menu ale po prawie 2 tyg i alkoholu we krwi burger to było marzenie!  Niestety było juz po 22 i trochę sie nachodziliśmy aby znaleźć otwarte miejsce. Ale udało się i nasze podniebienia zostały usatysfakcjonowane . Mniam…


Seashell Resort



fire show


































21.03.2015

 Skuter. Tak, tak- Koh Tao też trzeba zjechać wzdłuż i wszerz. Śniadanko i wypożyczamy nasz pojazd. Nawet taniej bo za 150 BHT plus 2 litry benzyny za 100 BHT. Wpierw kierunek na północ-punkt widokowy na wyspy Nang Yuan a dalej Mango View i Mango Bay. Drogi na tych odcinkach w porównaniu do Koh Phangan tragiczne. Bardzo strome a przede wszystkim mało asfaltu. Poza nim klepisko i piach. Do tego nasz skuter robi wrażenie słabszego niż poprzedni i co chwilę słychać jakieś stuki i puki a hamulec piszczy jak w dziecięcej zabawce. Na początku mam stracha. Na szczęście ufam ocenie Przemka i gdy mówi że gdzieś podjedziemy lub zjedziemy to pozostaje mi tylko grzecznie siedzieć i się trzymać. Nie docieramy do Mango bo pod koniec podróży stoją Tajowie z linką i za przejazd życzą sobie 50 BHT od osoby.  O nie, tak się nie bawimy. Niby 6 zł to nie dużo ale raczej wątpimy by ta droga była prywatną czy prowadziła np. przez park. Nie lubimy jak ktoś wyłudza pieniądze.  Zawracamy... Kierujemy się na południowy-wschód i zatrzymujemy na Tanote Bay. Plaża mała ale urokliwa. Co chwilę pojawiali się nowi turyści, ktoś ćwiczył sterowanie latawcem. Ciekawe wrażenie robi wielka skała w oceanie na którą można się wspiąć i skakać z (moim zdaniem)  bardzo wysoka. Z "Oriona" dzielnie dałam radę a tym razem pasuje. Moją wymówka jest luźne bikini, Przemka-okulary. Woda przy Tanote Bay jest głęboka-nie wchodzi się przez długi czas aby zamoczyć do ud jak gdzie indziej. Dużo osób snurkuje. Niestety pływają wszędzie śmieci i jakieś rośliny co zniechęca do długich kąpieli.  Po godzinie na ręczniku zbieramy manatki i udajemy się na południe.  Pora coś zjeść :)  Trafiamy na Chalak Baan Kao i przypadkiem siadamy w knajpce nad oceanem w resorcie Big Fish. Czytałam o nim na polskich blogach i miał dobre opinie więc z ciekawością oglądam otoczenie. Bardzo fajne miejsce-nie widziałam pokojów ale liczna roślinność i śliczna spokojna plaża wyglądają zachęcająco. Jedzonko też bardzo smaczne. Okolica znacznie spokojniejsza niż Sairee Beach ale jest 7eleven co oznacza już cywilizację ;P Na pewno zapamiętam to miejsce i wkalkuluje w następne podróże. Znów zalegamy na ręcznikach i oddajemy się lenistwu. Robi się coraz później i postanawiamy jeszcze przed zmrokiem obejrzeć Ao Leuk. Droga w tym kierunku jest zdecydowanie najlepsza i polecam ten fragment dla początkujących motocyklistów. Widoki są śliczne, zwłaszcza przy zachodzącym słońcu. Poza tym ten wiatr we włosach... (tym razem nie dostaliśmy kasków ale jakoś się o nie nie upominaliśmy). Wieczorem docieramy w nasze rejony i po sutej kolacji w tajskiej knajpce (a właściwie przy plastikowym stoliku przy tajskim zbiorowisku wózków kolo 7eleven) idziemy spać. Nasza mała maszyna pokonała trudności i dzielnie wjeżdżała na wszystkie wzniesienia. Nie wiem jak mogłam w nią wątpić...


nasza strzała...


ciekawe co autor miał na myśli...

Tanote Bay

widok na Wyspę Rekina














































































































22.03.2015

Ostatni dzień.  Buuu... Pobyt w Tajlandii w pigułce: europejskie śniadanie na tarasie przy plaży,  baza przy basenie, spacery brzegiem oceanu, na obiad Pad Thai. Oczywiście do tego kąpiele.  Ale pojawiło się też coś zupełnie nowego-deszcz! Wczoraj niebo było trochę zachmurzone ale dziś przez ok. 2 godziny pada z czego 30 min to już prawie ulewa. Co wtedy robi turysta? Idzie na masaż! 60 minut coconut oil massage na pożegnanie. Wygodne łóżko, krople deszczu bębniące o dach tarasu, zapach kokosa i tajska muzyka w tle. Czar! Bardzo dobrze zainwestowane 300 BHT. Zresztą nie tylko ja wpadłam na ten pomysł-salony pękały w szwach. Po południu już wraca słońce i staramy się uzupełnić opaleniznę.  A na deser wieczór z tajskimi wózkami, spacerem po pięknie oświetlonej Sairee i ostatni drink na poduchach...


 23.03.2015

Nadszedł  ten okrutny dzień. Pobudka o 8, po śniadaniu odbiór przez taksówkę i o 10 jesteśmy na przystani czekając na Lomprayah. Wybraliśmy powrót promem do Chumphon a dalej autokarem za 1100 BHT/całość. Podróż do Bangkoku ma trwać ok 10h. Wszystko świetnie zorganizowane-każdy ma oczywiście naklejkę i dokładnie wie gdzie się udać i co robić.  Rejs to jeszcze przedłużenie wakacji-1,5 h na górnym pokładzie w słońcu i z widokiem na ocean. Potem przystań i przesiadka na busy. Po 20tej docieramy do stolicy i ku naszemu zdumieniu nie zatrzymujemy się na Southern Bus Station lecz obok Khao San Road. Hmmm... Tego nie przewidzieliśmy. Ale co tam-korzystamy z okazji i jemy ostatnie Pad Thai’e popijane Changiem. W około mnóstwo turystów, muzyka i gwar. Jak strasznie zazdroszczę im tych tajskich początków... Znajdujemy świetną okazję dostania się na lotnisko-co godzinę odchodzą z Khao San vany za 120 BHT. Na ten na 23 nie ma już miejsc więc kupujemy w agencji turystycznej bilet na 22. Ostatni spacer po okolicy i... koniec. Van, lotnisko, Kijów, Warszawa. Wszystko co dobre szybko się kończy...


przystań na Koh Tao

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz